W 2003 roku powołano w Polsce Polską Akademię Filmu. Wzorowano się na już istniejących takich instytucjach w innych krajach. Jej członkami są wybitni przedstawiciele naszego światka filmowego. Co roku akademia przyznaje nagrody o pięknej nazwie „Orły”. To takie nasze nadwiślańskie „Oskary”.
W tym roku to szacowne grono poszalało sobie na wesoło. Większość nominowanych filmów w jakiś sposób odzwierciedla trendy w dzisiejszym kinie, ale pośród nich niespodziewanie znalazł się klasyk z 1971 roku. Film Luchino Viscontiego „Śmierć w Wenecji”. To dla mnie całkowite zaskoczenie, wprawdzie po renowacji film ten ponownie trafił do dystrybucji, także i u nas ale chyba tylko w kinach studyjnych.
Nominacje przyznawane są na podobnej zasadzie jak Oskary w bardzo demokratyczny sposób. To skąd nagle u członków Akademii taki zbiorowy zachwyt Viscontim. Przypomnieli sobie młode lata? Zatęsknili za neorealizmem włoskim czy może patriotycznie nominować będą co roku filmy z polskim akcentem. W „Śmierci w Wenecji” główny bohater Kompozytor Gustav von Aschenbach zafascynował się w pięknym młodym , polskim chłopakiem. Gra go szwedzki aktor Bjorn Andresen. Visconti wprawdzie poszukiwał w Polsce aktora do tej roli, ale polaka prawdziwego u nas nie znalazł. Tak pięknych jak Andresen w latach PRL-u nie było. Wtedy wszyscy w naszym kraju nosili brody. No chyba że byli z PZPR-u a to wtedy mieli „gierkowską” fryzurkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz